niedziela, 20 listopada 2016

Silver - księgi snów (I i II) Kerstin Gier

Po świetnej Trylogii czasu ("Czerwień rubinu", "Błękit szafiru", "Zieleń szmaragdu") nazwisko autorki trafiło do puli tych, po których książki sięgam bez wahania.

Dlatego "Silver - księgi snów" kupiłam od razu oba dostępne tomy (na trzeci trzeba czekać prawdopodobnie do maja 2017 roku). I nie dość, że się nie zawiodłam, to do szału doprowadza mnie, że nie mogę sięgnąć po kolejny. I kolejny.
I kolejny.

Tak, wiem, "Silver" to trylogia, więc na jednym "ikolejnym" się skończy, co już teraz mnie przygnębia.

Co mnie tak kręci w tej literaturze młodzieżowej? Po pierwsze: pomysł. Niesztampowy, oryginalny, intrygujący. Po drugie: wykonanie. Książki są zwarte w treści, nieprzegadane, zaopatrzone tylko w te szczegóły, które są potrzebne. Nie znoszę rozwlekłych opisów, w których tonie akcja. Tonie w sensie dosłownym, tak, że nie dycha. A potem nie dycham i ja, bo wykańcza mnie próba zapamiętania, na czym stanęły wydarzenia, zanim bohater zaczął szczegółowo opisywać, co jadł na śniadanie. Przez dwie strony.

Gier ma wyczucie, na ile można wstrzymać akcję, żeby nie przegiąć. I świetnie dawkuje tajemnice. Nie irytująco i nie nachalnie, chociaż, przyznaję, dość często uchyla tylko ich rąbek, co jest dość ryzykowne, bo łatwo przesadzić. Część z nich rozwiązuje się w poszczególnych częściach, na pozostałe - wiążące serię - musimy poczekać do ostatniego tomu.

I bohaterowie. Tu również Gier okazała się litościwa, bo na pierwszy plan wysunęła ten nieirytujący typ nastolatków, stereotypowy posłużył w zasadzie wyłącznie za kontrast i tło. Liv Silver zachowuje się więc sensownie, nie odbiegając jednak przy tym jakoś specjalnie od zachowań przeciętnej młodzieży. No, może tej rozsądniejszej ich części. Niemniej wykazuje przy tym również duże poczucie humoru, więc jej dialogi są lekkostrawne, a i to, co przemilcza, trzyma się kupy i nie dzieli włosa na czworo.

Naprawdę z niecierpliwością czekam na trzeci tom i na kolejne serie tej autorki. Co po podróżach w czasie i świadomym śnieniu jeszcze wymyśli?

Napółka listopadowa


I znowu moje postanowienie o niekupowaniu książek wzięło się wypięło.

"Bura i szał", bo czytałam (recenzja ulotniła się z mojej głowy, zanim zdążyłam ją ubrać w słowa i zostało mi tylko to: Bura i szał) i chcę to cudo mieć na półce. 

Listy (pierwszy tom został w Gdyni, nie zmieścił się do walizki...) z polecenia @doriver12 na Instagramie.

Dickens... oj, bo ładna okładka a-i-tak-zawsze-chciałam-przeczytać. Przy czym znów kupiłam najpierw drugi tom, nie wiedząc, że jest drugi... 

Seria "Silver", bo lubię autorkę (poluję na jej serię "Trylogia czasu" w jak najlepszym stanie w rozsądnej cenie - ktoś coś?). I się nie zawiodłam, czyta się świetnie. Czemu, ach, czemu nie przykładałam się do niemieckiego w szkole i na trzeci tom muszę czekać, aż go przetłumaczą?

Kusiecielki Dickensa...



środa, 2 listopada 2016

Siła niższa Marta Kisiel

Tak i jeszcze po stokroć TAK!
I żadne: raczej, chyba, oby. Żaden koniec.
Dobre seriale dlatego są dobre, że są dobre.

Tak jak ponad pięć lat temu zakochałam się w "Dożywociu", tak teraz znowu z prędkością przynajmniej tajfunu przeleciałam przez "Siłę niższą". Niewykluczone, że w pośpiechu przeskoczyłam stronę lub dwanaście. Przypuszczam, że co nieco mogło mi umknąć. Ale nie mam hamulca awaryjnego i jak już się rozpędziłam na spisie treści, tak wyhamowałam w okolicach napisów końcowych. Czyli na luju. Alleluju.

Nie będę się powtarzać i ustawiać w innej konfiguracji akapitów z recenzji "Dożywocia", bo styl Ałtorki się, dzięki jesienny jeżu, od tamtego czasu nie zmienił. Dzięki temu mogłam się znowu zanurzyć w odmętach ałtorskiego absurdu, fantazji pełnej różowych królików, radosnej słowotwórczej, nomen omen, twórczości i skojarzeń od czapy.

Lubię tę niespieszną akcję i humor w różnych odsłonach na każdym kroku. Lubię bohaterów z ich wyraźnie zarysowanymi konturami charakterów, z których każdy jest z innego rozdziału, ale jednak tej samej bajki. I lubię opakowanie tego wszystkiego: język i styl, w którym wszystko jest dokładnie tam, gdzie być powinno.

I lubię nawet "status trąbologiczny w skali demonicznej", na który w zasadzie można nakichać, bo i tak nikt sobie nim głowy nie zawraca. Nawet świat. Albo nawet tym bardziej świat.

wtorek, 18 października 2016

Bura i szał Aleksandra Zielińska

Zbyt długo już próbuję złożyć zdania, które odpowiednio wyrażą mój entuzjazm. Po zderzeniu z takim mistrzostwem językowym, wszystko, co próbuję napisać, wydaje się zbyt błahe.

Niech więc na podium staną słowa: niepokojąca, wciągająca, fascynująca. Tak po prostu. Szał słów, szał obrazów, szał myśli. Bura... pogoda. I bure życie.

Tak się zachłysnęłam, że nawet nie zdążyła mnie przygnębić.


niedziela, 25 września 2016

Napółka wrześniowa

Weszłam do księgarni po Middlesex, wyszłam dodatkowo z trzecią częścią Grima - jakimś sposobem księgarnie unicestwiają obojętność na hasło "promocja". Głupio tak zaczynać od końca, więc trzeba było dokupić cześć pierwszą i drugą... A miałam być dzielna i kupić tylko jedną książkę. Znowu nie wyszło.

sobota, 24 września 2016

Kamfora Małgorzata Łatka

Kiedy do sześćdziesiątej strony kilka razy zdążyły mnie zirytować płytkie i schematyczne męsko-damskie zachowania i przemyślenia bohaterów, wpadłam na chwilę do Janka i jednym okiem zerknęłam na jego recenzję "Kamfory". Napisał, że to "udany kryminał z potencjałem na kontynuację", więc zagryzłam zęby i postanowiłam wytrwać. Niestety, sto stron później było tak samo słabo.

Kulminacja przyszła na kilkadziesiąt stron przed końcem, kiedy coś, co przeczytałam, było tak bezdennie głupie, że dałam ujście swojemu rozdrażnieniu na głos i nie przebierając w słowach. Zwłaszcza to pierwsze raczej mi się nie zdarza.

Kontynuowałam twardo właściwie tylko z jednego powodu i to jest jedyny plus tej książki: zagadnienie mikroekspresji i mowy ciała. Temat, w którym - wedle mojej wiedzy - autorka dobrze się spisała i fajnie go wykorzystała.

Cała powieść, natomiast, napisana jest tak, że zaczęłam się zastanawiać, czy autorka nie dążyła do jakiegoś minimum ilości stron. Mnóstwo tam słów zbędnych, zdań przekazujących to samo, ale używających do tego innych wyrażeń. Irytujące, w końcu męczące. Do tego tajemnice, ciążące na sumieniach obojga bohaterów, które od pierwszych stron i zbyt często i głośno krzyczały, żeby je wyjawić. Niekoniecznie trzeba było aż takie wielkie transparenty im wywieszać. Irytujące.

Zapewne od połowy czytałam przez pryzmat nieudanego początku i czepiałam się wielu rzeczy, których w innym wypadku może bym nawet nie zauważała. Ale jednak czytało mi się źle. Od pierwszych stron spodziewając się, dokąd zmierzają bohaterowie, przyglądałam się im z... - wiem, nadużywam tego słowa - irytacją. Było kilka sytuacji do przewidzenia już od pierwszych chwil, bez polotu, które może przeszłyby gładko, ale w jakiejś innej oprawie.

I jeszcze jedno. Stadnina koni, to miejsce, gdzie przede wszystkim konie się hoduje. Nie sądzę, by znowu tak wiele ich było pod Krakowem (co zostało zasugerowane pod koniec). Zdecydowanie więcej jest po prostu stajni i to raczej w takim miejscu bohaterka odreagowywała stres. Tak więc do wszystkich zarzutów dochodzi, prawdopodobnie, błąd logiczny - niestety bardzo częsty, co nie znaczy, że powinien ujść płazem.

wtorek, 20 września 2016

Trudi Canavan Wielki Mistrz - Trylogia Czarnego Maga

Pięć lat temu o trzeciej części Trylogii Czarnego Maga napisałam tak:

Bardzo rzadko, ale zdarzało mi się czasem płakać podczas czytania. Nie tym razem jednak. To była historia, podczas której zapominałam oddychać. Historia, podczas której czułam, jak napinam wszystkie mięśnie w bezsilnym oczekiwaniu na to, co się stanie. Opowieść, podczas której zebrane uczucia były tak silne, że nie wiedziały, jak się wydostać na zewnątrz.

Pierwszy raz w życiu tak bardzo zżyłam się z bohaterami i tak mocno przeżywałam ich los. Nie zewnętrznie - ale w środku, jak największe oczekiwanie, jak największą rozpacz, po których zostaje kamienna twarz, ale rozbite i rozedrgane wnętrze.

I będę bezkrytyczna. Nie przyczepię się do niczego, chociaż pewnie bym mogła, bo wszystkie "ale" bledną przez pryzmat wrażenia całości.


I nie sądzę, żebym dzisiaj mogła napisać coś innego.

Nieczęsto czytam książki dwa razy, ale okazało się, że nadal uwielbiam historię dziewczyny ze slumsów, która odkrywa w sobie potencjał magiczny. Uwielbiam to powolne i sukcesywne budowanie zaplecza. Tu nic nie dzieje się za szybko, wszystko ma solidne podstawy. A efekty? Jak wyżej, bez zmian, wciąż z zapartym tchem i im bliżej końca, tym wolniej. Bo może... tym razem skończy się inaczej...?

czwartek, 1 września 2016

Nic zwyczajnego. O Wisławie Szymborskiej Michał Rusinek

Nigdy nie lubiłam i nadal nie lubię poezji. Jednak w całej mojej czytelniczej podróży znalazło się kilka wyjątków, z których pierwszym była Wisława Szymborska.

Nie podejmę się próby oceny jej twórczości. Nie napiszę, że jej wiersze mnie poruszyły, wywarły wrażenie, odmieniły, dały do myślenia, ani żadnego innego z podobnych frazesów. Może tak było, a może nie.
Tym, co przede wszystkim do mnie trafiło, jest forma: krótka i treściwa - choć nie zawsze taka oczywista - proza ujęta w wersy.

"Nic zwyczajnego" nie jest biografią, nie odpowie więc w pełni na pytanie, jaka była Szymborska. To ledwie, albo aż, wyklejanka - taka, jakie robiła dla przyjaciół i znajomych z wycinków z gazet i magazynów: trochę tego, trochę tamtego, kawałek z lewego profilu, kawałek z prawego, odrobina poetki, ciut zwykłego życia podejrzanego gdzieś zza winkla.

Rusinek płynie przez lata swojego sekretarzowania poetce od Nobla aż do jej ostatniego oddechu. Skleja z fragmentów obrazów jej portret, składa ze skrawków wydarzeń jej osobowość. Nie ma w tym jednak patetyzmu, ani wyniosłości. Tak, wynosi Szymborską wysoko, ale nie stawia jej pomników. Jej twórczość robi to wystarczająco dobrze za niego.

Dla wielbicieli poezji Szymborskiej to pozycja obowiązkowa. Dla wywołania uśmiechu, może odrobiny zadumy, w końcu - i to przecież nie spojler - żalu, że takie jest życie.

I tylko jednego -  zwłaszcza przez wzgląd na profesję autora - nie mogę tej pozycji wybaczyć: Woody['ego] Allena...

poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Mały Książę ze strychu Janusz Włodarczyk

Dobra, ale tylko miejscami.

Mam wrażenie, że ten Mały Książę filozofuje zbyt dorośle, zbyt moralizatorsko, podczas gdy ten wyszły spod pióra Exuperego jest mądry mądrością dziecka, jego jeszcze naiwnej i w gruncie rzeczy prostej obserwacji.

Tak, wiem, wszystko można wytłumaczyć tym, że przecież nikt nie twierdzi, że te historyjki na pewno wyszły spod pióra autora "Małego Księcia", a jeśli nawet, to z jakiegoś powodu zostały przez niego odrzucone. Niemniej uważam to za bardzo słaby chwyt asekuracyjny.

Co mnie jeszcze uderzyło - przeczytanie kilkunastu stron, które mnie zajęło może z dziesięć minut, narratorowi zajęło tyle, że jego przyjaciel tłumacz zdążył wypić cztery (!) kawy... Poważnie?

niedziela, 28 sierpnia 2016

Sekret Wesaliusza Jordi Llobregat

Rewelacja!

Dawno nie czytałam tak wciągającego kryminału. Świetnie skonstruowana i żywiołowa akcja momentami zahaczająca o triller. Materiał na naprawdę dobry film.

"Sekret Wesaliusza" to obskurne ulice XIX-wiecznej Barcelony, świat medycyny przesiąknięty męską dumą, korupcja, wina i kara, w końcu miłość i walka o marzenia. Nienachalnie i bez moralizatorstwa, za to z pomysłem i naprawdę dużym wyważeniem tematów.

Sukces tego typu książek tkwi także w tym, żeby nie odkryć zbyt szybko wszystkich kart, ale i nie zirytować ciągłym "wiem, ale nie powiem". I to się autorowi udało, bo regularnie odpowiadając na kolejne pytania, z niemal każdym zakończonym rozdziałem zostawia nas z nowymi.

Nie lubię kończyć dobrych książek, bo zakończenia niezmiennie mnie rozczarowują. I właściwie ciągle nie wiem, czy te książki po prostu nie są takie dobre, czy to ja jestem już zbyt wymagająca, czy też - i to mi się wydaje w tej chwili najbardziej prawdopodobne - niezadowolenie wynika z focha, że nie domyśliłam się rozwiązania.

No nie domyśliłam się. Nie byłam nawet blisko...

czwartek, 25 sierpnia 2016

Clovis LaFay. Magiczne akta Scotland Yardu Anna Lange

Gdybym miała włożyć "Magiczne akta" do jakiejś szufladki, zatytułowałabym ją: kryminał magiczny. Chociaż dużo stron książki musiało upłynąć, zanim to sprecyzowałam i uznałam, że pomimo niewątpliwego wpływu fantastyki, książka nosi znamiona bliższe kryminałowi. Początki jednak nie były jednoznaczne i dość długo zastanawiałam się, dokąd akcja zmierza.

Poza drobnymi subiektywnymi usterkami, o których poniżej, uważam tę pozycję za udaną, zwłaszcza jeśli chodzi o przygotowanie akcji. Nie ma wydarzeń zbędnych, tak zwanych zapchajdziur. Wszystkie ruchy bohaterów mają sens, nic nie bierze się znikąd. Dobrze przygotowana baza akcji skutkuje logicznymi rozwiązaniami i w pełni zrozumiałymi decyzjami bohaterów.

Dodatkowo, kilka pojawiających się w trakcie zagadek dotyczących relacji między bohaterami nie tylko daje do myślenia nam, ale i tymże bohaterom, a rozwiązania nie są jednoznaczne, co - pomimo nietrafności moich domysłów - było całkiem przyjemnym doświadczeniem .

Upierdliwa natomiast była dla mnie niekiedy składnia: przydługie wtrącenia wybijające z rytmu i powodujące, że niektóre zdania musiałam czytać po kilka razy, żeby złapać ich sens. Co zabawne, przez całą książkę zastanawiałam się, czy to sprawka autora, czy tłumacza, by w końcu przekonać się, że żadnego tłumacza nie ma... To było z kolei dość miłe zaskoczenie, chociaż nie wiem, czy gdybym wiedziała o tym od początku, czytałoby mi się tak samo.
Wiem, nie doceniam potencjału polskich twórców. Ale takie książki jak ta mają szansę to zmienić.

Co mnie dodatkowo rozpraszało, to zbliżone imiona: Frederic i Ferdinand - nigdy nie wiedziałam w pierwszej chwili, o kim jest mowa. I jakoś imię Clovisa LaFaya nie chciało do niego przylgnąć: przywołane po dłuższej chwili wprowadzało na nowo zamęt i gorączkowe przeszukiwanie zasobów przyswojonych w tej lekturze imion. To jednak usterka moich szarych komórek i nie doszukuję się winy ze strony autorki.

Tytuł sugeruje, że to być może nie ostatnie spotkanie ze Scotland Yardem, mam więc nadzieję, że autorka na udanym debiucie nie poprzestanie, bo ten rodzaj kryminału całkiem przypadł mi do gustu. Niby nie różni się niczym od obrzydliwości natury ludzkiej zwykłych kryminałów, ale dzięki interwencji magicznej odsuwa się nieco od realnego świata i pozwala spojrzeć z większego dystansu. Bardziej jak na fikcję, niż wtłoczone w ramy rozrywki dramaty z pierwszych stron gazet.

wtorek, 9 sierpnia 2016

Język Trolli Małgorzata Musierowicz

"Jeżycjadę" od pewnego czasu traktuję jak formę terapi. Kiedy mi smutno i źle, sięgam po któryś tom sagi - tak niezmiennie ciepłej i radosnej. Nie znaczy to, że zwątpienie i smutek nie mają tam racji bytu, wręcz przeciwnie, są częścią codzienności. Ale co innego zmagać się z problemami samotnie, a co innego w gronie rodziny, którą najlepiej opisuje słowo: miłość.

Wielopokoleniowa rodzina Borejków nie jest wydumaną rodziną zrodzoną z wybujałej fantazji autorki, jest taka jak my: czasem hałaśliwa, nerwowa i irytująca, ale jednocześnie bije od niej nieprzeciętny spokój, opanowanie i radość. Każdy ma tam swoje miejsce. Równowaga - to chyba właściwe słowo na opisanie panujących w niej stosunków. I mnie ten klimat zachwyca. To jakby usiąść w zimowy wieczór przy kaflowym piecu z herbatą i książką w ręce, z babcią robiącą na drutach w swoim ulubionym fotelu tuż obok...
Aż czuję dawno zapomniany zapach babcinego mieszkania.

Nie oceniam tych książek pod innymi względami. Bo nawet jeśli pewne rzeczy wydają się nieprawdopodobne - na przykład niektóre przemyślenia 9-latka - to szybko o nich zapominam i chłonę atmosferę.

Małomówny Józef Pałys - główny bohater tego tomu - chociaż ledwie odrosły od ziemi, bardzo mnie ujął swoją postawą: po co za dużo mówić i tłumaczyć - albo ktoś nie zrozumie i tak, albo zrozumie w pół słowa. Niby takie proste i logiczne, a czasem tak trudne do zaakceptowania. Mnie dało do myślenia.

Marta z bloga Rudym Spojrzeniem wyznała mi ostatnio, że nie przepada za literaturą kobiecą. I wtedy, z lekkim rozrzewnieniem, przypomniałam sobie o "Jeżycjadzie". Bo chociaż po kobiecą, podobnie jak Marta, sięgam rzadko, to dziewczęcą literaturę Musierowicz czasem mam ochotę czytać na okrągło.

sobota, 16 lipca 2016

Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek Mary Ann Shaffer, Annie Barrows

To trochę tak, jak z "Wirującym seksem" w tłumaczeniu z "Drity dancing": jedno z drugim ma niewiele wspólnego, ale jednak wciąż dotyczą tego samego filmu.

"Stowarzyszenie..." urzekło mnie tytułem. Bo każdy powód jest dobry, żeby sięgnąć po książkę. I tak samo każdy powód jest dobry, żeby opowiedzieć ciekawą historię.

Kiedy po kilkunastu stronach zwątpiłam w formę powieści w listach, zdałam sobie sprawę, że inaczej niechybnie by mnie mnie te historie zanudziły. Inaczej wygląda niepohamowany niczym potok słów bezpośredniego spotkania, inaczej ograniczony bólem piszącej ręki list.

Takie sobie życie w niełatwych czasach. Bez pretensji, bez rwania szat i wypłakiwania oczu. Wycinki wojennego Londynu i małej brytyjskiej wyspy, na której swoje losy dzielili jej mieszkańcy z okupującymi ją Niemcami. Krótko mówiąc: każdy kij ma dwa końce.

 A dla maniaków kupowania książek, w razie gdybyście jeszcze nie wiedzieli, czemu to robicie:

"Od lat tam chodzę i zawsze wyszperam książkę, której szukam - oraz trzy inne, o których nie miałam pojęcia, że chcę je nabyć".

I już jasne, skąd te pełne półki.

piątek, 1 lipca 2016

Heaven. Miasto elfów Christoph Marzi

Nie chciałabym skrzywdzić książki dla młodzieży, oceniając ją przez pryzmat swojego dorosłego oka. Ale zbyt często miałam wrażenie, że to bajka dla tych nastolatków, które nie wnikają w szczegóły. Nie widzę usprawiedliwienia dla drobnych nieścisłości, jak na przykład ta, w której starszą panią można podobno spotkać w antykwariacie o każdej porze dnia i nocy, a która jednocześnie pół strony później okazuje się chodzić spać regularnie o ósmej. Podobnie, walijskie i szkockie firmy nie są angielskie - tylko brytyjskie.

Ponadto kilkukrotnie pada jakiś komentarz, teoria czy stwierdzenie, którym brakuje podstaw, a Ty, czytelniku, zastanawiaj się, czy to Twój brak wiedzy, czy po prostu niezgrabnie skonstruowane zdanie.

Miałam wrażenie, jakbym czytała streszczenie czegoś przewidzianego na kilkutomową historię lub scenariusz filmu: wyjaśnienia przychodzą za szybko, zbyt łatwo i pozostawiają zbyt wiele pytań.

Krótko mówiąc, fajny pomysł z kiepskim wykonaniem.


poniedziałek, 30 maja 2016

Owieczki dobre, owieczki złe Joanna Cannon

Historia z zadatkiem na kryminał. Chociaż raczej kryminał dusz niż ciał.

Obserwowana oczami dziesięciolatki opowieść o przyjaźni i odkrywaniu małych wielkich życiowych prawd. Studium socjologiczne niewielkich społeczności, w których zbrodnia i kara nie zawsze są współmierne. Zaściankowość i gra pozorów. Jak daleko jesteśmy w stanie się posunąć, żeby wpasować się w układankę życia?

Pod pozorem prostych wydarzeń Cannon zbudowała naprawdę dobrą powieść. Nieskomplikowaną jak popełniona zbrodnia i wielowarstwową jak pobudki kierujące bohaterami.

 - Ale dlaczego naprawdę został ukrzyżowany, proszę pana? [...]
- [...] To dlatego, że miał inne przekonania, inny pogląd na życie. W tamtych czasach ludzie byli bardzo okrutni wobec każdego, kto nie myślał w ten sam sposób co oni.

"W tamtych czasach". Doprawdy...

Bardzo urzekł mnie ten fragment:

Przed jej zniknięciem nigdy nie powiedział: 'Kocham cię'. [...] Zamiast mówić: 'Kocham cię', mówił: 'Uważaj na siebie' i 'Kiedy wrócisz?'. Zamiast mówić: 'Kocham cię', stawiał jej parasolkę u dołu schodów, żeby jej nie zapomniała, a zimą kładł jej rękawiczki na krześle przy drzwiach, żeby na pewno włożyła je przed wyjściem.

Takie proste, a czasem tak trudne do uświadomienia. Zarówno sobie, jak i innym.

niedziela, 22 maja 2016

Napółka majowa

Czytniki, ebooki swoją drogą, ale papier też musi być.
Nabytki najnowsze. Zazwyczaj. Bo czasem po prostu przeleżane.


niedziela, 15 maja 2016

Matki, żony, czarownice Joanna Miszczuk

Matki, żony, czarownice. Dokładnie w tej kolejności, chociaż nie przywiązywałabym się zbytnio do tych ostatnich.

Trzy współczesne "Jot": Joanna, Jolka i Justyna zmagające się z prozą życia, a w tle ich babskich historii pokolenia zielonookich, rudowłosych Marii.

I los przenoszony z pokolenia na pokolenie: miłość i przebaczenie.

Podpowiedź dla tych ze słabą pamięcią: przyda się kartka i długopis.

piątek, 6 maja 2016

Po pierwsze dla pieniędzy Janet Evanovich

Bridget Jones w wersji kryminalnej. Sami zdecydujcie, czy to komplement.

Co najmniej do połowy lektury zamierzałam ją obsmarować, potem mi trochę przeszło i w tej chwili do końca nie wiem, czy bardziej mi się podobała czy irytowała. Gdzieś są granice głupoty, którą toleruję i tu zostały one przekroczone kilkukrotnie.

Ale...

Sięgam po następną część, więc najwyraźniej nie było tak źle.

środa, 27 kwietnia 2016

Pan Lodowego Ogrodu (1)(2) Jarosław Grzędowicz

Tak długo nazwisko Grzędowicza kłuło mnie po oczach, aż w końcu dałam mu szansę. Bo ja z natury nie czytam i nie oglądam tego co-wszyscy - co tu dużo gadać: odrzuca mnie. Dlatego sporo czasu zajęło mi przekonanie się, czym się tak ci co-wszyscy zachwycają.

No to teraz wiem. Grzędowiczem się zachwycają.

Tajemnica - i to jaka! Sympatyczny bohater - no ba. Złe... różne takie - też są. Świetnie prowadzona akcja, która nawet jak nie pędzi naprzód na złamanie karku, to i tak jest ciekawie - tak, tak, tak.

Jeśli dołożyć do tego wszystkiego humor głównego bohatera: wydzielany skąpo, ale trafny i przy tym nienarzucający się, będący jedynie dodatkiem do akcji, a nie jej nachalnym motorem - Grzędowicz został moim nowym idolem.

Połykałam słowa, część z nich przeskakując, byle tylko szybciej, byle do przodu. Jednocześnie próbowałam delektować się językiem: lekkim i celnym, w którym żadne słowo nie jest zbędne. Nie dało się tego pogodzić, trzeba było zacząć oddychać i uzbroić się w cierpliwość.

Tymczasem znienacka przychodzi odbierająca rozum zimna mgła. Dla Drakkainena to jedynie początek wyprawy, a im dalej w las, tym więcej drzew... Dosłownie.



Nie mam pojęcia, o co chodzi, ale druga część tak mnie zmęczyła, że nie wiem, kiedy sięgnę po pozostałe. Brnęłam przez nią przez trzy tygodnie.

Pomijam błędy językowe ("Obdzielił [...] Cyfral ciężkim spojrzeniem"), nie pytam, dlaczego (ale dlaczego?!) Bigfoot nie został nazwany po polsku...

Może zmęczyły mnie zbyt częste opisy walk: długie, przydługie, za długie. Z podobnego powodu odpadłam lata temu przy Sapkowskim.

Niemniej skończyłam, jestem naprawdę ciekawa, co będzie dalej, ale chyba nieprędko wrócę do tego cyklu.

wtorek, 26 kwietnia 2016

Świat według Żunia Iga Zakrzewska-Morawek

Świat z wysokości 70 cm znad podłogi obserwowany przez bystre oczka dwuipółletniego Żunia.

Nie czytajcie przez pryzmat jego niepełnosprawności. Czytajcie jak instrukcję obsługi każdego małego człowieka, który jeszcze nie wynalazł wielu rzeczy, ale przeczuwa ich istnienie. I wie, naprawdę wie, czego chce. A że często jest to sprzeczne z tym, czego chcą dorośli - to już ich problem.

poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Księgi nomów Terry Pratchett


Przeczytanie wszystkich trzech ksiąg nomów zajęło mi ponad dwa lata.

Sama tego do końca nie rozumiem, bo nie ma to absolutnie żadnego związku z jakością książek - po prostu tak wyszło. I odwrotnie proporcjonalnie do czasu czytania uważam, że jest to jedna z najlepszych powieści Pratchetta.


Bynajmniej, nie jest dla dzieci - dziecko nie złapie tych analogii, sugestii, odniesień, ironii, słownych gier, kalamburów. Lekkie - owszem, ale nikt znający Pratchetta nie będzie wymagał od niego podręczników akademickich. To jest ta cudowna magia słowa i języka. Dla mnie: mistrzostwo świata.



Nie wiem, niestety, jak się spisuje polskie tłumaczenie, dlatego pełną odpowiedzialność za moją opinię i ocenę biorę tylko w przypadku oryginału. Pratchett źle przetłumaczony będzie jak tornado w odpływie umywalki. Lepiej w ogóle zakręcić kran.

poniedziałek, 18 kwietnia 2016

Ostatni taniec Chaplina Fabio Stassi

Ostatni taniec Chaplina nie jest stricte biografią słynnego aktora i reżysera, chociaż, jak przyznaje autor, zawiera sporo jej elementów. Według mnie można ją, tę nie-biografię, z powodzeniem czytać, nie mając bladego pojęcia, kim był jej bohater. I chociaż, albo właśnie dlatego, że powieść dotyczy życia Chaplina przed jego wielkim sukcesem filmowym, nie ma właściwie znaczenia, że podpierana jest jego nazwiskiem. Postać śmiesznego pana z wąsami i w meloniku zupełnie zanikła w trakcie lektury.

Stassi stworzył fantastyczny literacki niemy film. Losy Włóczęgi, które on sam wyjawia w liście do najmłodszego syna, Christophera, przewijały się przed moimi oczami jak sceny ze starych filmów, w których nie potrzeba wielu słów, a mimo to są jasne i wymowne.

Charlie, który przez wiele lat wędrował z miejsca na miejsce w poszukiwaniu swojej przystani, stał się nośnikiem wzruszającej opowieści o miłości i pomysłowości ludzkiej, ograniczonej tylko wielkością pragnień i potrzeb. Brzmi banalnie, ale bez obawy - nie jest. W filmie niemym nie ma miejsca na zbytnie rozwlekanie scen, ale też akcja wcale nie musi toczyć się w rytm stukotu kół pociągu ekspresowego. I tak epizody życia Charliego są rozegrane z mistrzowskim wyczuciem czasu: nie za długo, by nie znudzić, ale i nie za krótko, by pozostawić wyraźnie odciśnięte emocje.

Historia miłosna, która ani nie jest historią Chaplina, ani w zasadzie nie jest nawet wątkiem głównym, jest wpleciona w życie Charliego tak subtelnie, a jednocześnie tak stanowczo, że wydaje się wyznaczać jego własną drogę do celu.

A kiedy w końcu przychodzi po niego Śmierć... To będzie mimo wszystko radosne Boże Narodzenie. I następne też...


Wydanie: Marginesy, 2015
Tytuł oryginału: L’ultimo ballo di Charlot
Tłumaczenie: Krzysztof Żaboklicki



poniedziałek, 28 marca 2016

Powtórka z morderstwa Monika Szwaja

- I co, malutki - przemawiała do Gizma, który węsząc pilnie, siedział u jej stóp i wbijał w nią spojrzenie kosmiczne i hipnotyczne. - Sprężyłbyś się raz umysłowo i powiedział, co mam zrobić?
- Daj mi kulek - mówiły oczy mopsa.
- Zaraz ci dam kulek, tylko umyję twoje miseczki. - Ilonka puściła wodę i zastygła nad zlewem. - Kurczę, co ja mam zrobić? Zadzwonić do niego czy nie?
- Daj mi kulek.
- Przecież oni umorzyli śledztwo. Dali sobie spokój. Nie potrafili dojść do tego, kto ją zabił. Olali wszystko. A on olał przy okazji mnie. Nie mogę mu tego mieć za złe. Żaden normalny facet nie chciałby mieć ze mną więcej do czynienia. Nieprawdaż?
- Myj te michy. Daj mi kulek.
- Już myję. [...] Ty, Gizmuś, a co z twoim ADHD? Bardzo grzeczny piesek z ciebie ostatnio. To masz je w końcu czy nie?
- Jak chcę, to mam. Daj mi kulek.

To moje bodaj trzecie spotkanie z Moniką Szwają i chyba w końcu mogę powiedzieć: tak, lubię!

Literatura kobieca? Czort z szufladką. Fajny kryminał, inteligentne bohaterki z ciętym językiem i cysterną poczucia humoru. Przypomina mi Chmielewską, co jest w moim przekonaniu nie lada komplementem.

Środowisko telewizorów - czyli pracowników telewizji - wnikliwe, wścibskie i przede wszystkim bardzo ruchliwe nie ułatwia śledztwa, ale za to dostarcza czytelnikowi rozrywki pierwszej klasy. Bardzo lubię te bliskie stosunki ludzi z jednego środowiska, którzy rozumieją się w pół słowa, co jednak wymusza potrzebę dość obszernego przetłumaczenia z języka zawodowego na zrozumiały dla osób z zewnątrz, w tym wypadku policji.

Wątek miłosny jest, a jakże, ale subtelny i nie pcha się na afisz. Gizmo to już w ogóle wątek poboczny, ale uroczy i rozweselający. A morderstwo? Jest zbrodnia, jest ofiara, jest sprawca - tu tradycyjnie. Dla odmiany po poważnych i zawiłych kryminałach Läckberg czy Nesbø - szybka i przyjemna lektura na jeden lub dwa wieczory.

środa, 9 marca 2016

Dziewczyna o siedmiu imionach Hyeonseo Lee

Fantastyczna i straszna.

Kolejna po Przeżyć. Droga dziewczyny z Korei Północnej do wolności historia dziewczyny, której udało się wydostać z komunistycznego piekła. 

Tak się złożyło, że obie autorki wychowały się w tej samej miejscowości, Hyesan, którą od Chin oddziela zaledwie rzeka. Ich ucieczki dzieli dekada, jednak nic się w tym czasie nie zmieniło ani w ich ojczyźnie, ani w Chinach, przez które prowadzi droga uciekinierów do Korei Południowej. Ich losy były nieco odmienne tylko wyłącznie dzięki przypadkom, ale równie zawiłe i dramatyczne.

Hyeonseo właściwie nie uciekała. Chciała tylko w przypływie młodzieńczego buntu dostać się do rodziny zamieszkałej w Chinach i wrócić. Sądziła, że za kilka dni będzie z powrotem w domu. Nie dość, że do domu nigdy nie wróciła, to zjednoczenie się z matką i bratem zajęło jej dwanaście lat; dziesięć spędziła w samych Chinach. 

Korea Północna. Kraj, w którym za zwinięcie papierosa na gazecie z artykułem o rodzinie Przywódcy można zostać skazanym na obóz pracy. I nigdy już z niego nie wrócić. Kraj, w którym, żeby przeżyć, trzeba łamać prawo - ryzykując życiem. Kraj, w którym trzeba myśleć wyłącznie o sobie, chociaż jednocześnie coś takiego jak indywidualizm nie istnieje.

Zatrważające, że książka nie jest wymysłem bujnej wyobraźni jakiegoś pisarza. Tę historię napisało samo życie.


Wydanie: Prószyński i S-ka, 2015
Tłumaczenie: Julia Szajkowska
Tytuł oryginału: The Girl with Seven Names

poniedziałek, 7 marca 2016

Arystokratka Evžen Boček



Nieczęsto trafiam na lekturę, przy której parskam śmiechem. Jestem w tej kwestii raczej wybredna i nie wystarczą mi oklepane teksty - lubię dowcip z głową, łączący się logicznie z postacią, jej otoczeniem i tym, co robi. A przede wszystkim zaskakujący, niesztampowy.

I taka jest Arystokratka: bogata w drobne, acz nieprzewidywalne zwroty akcji, zabawne skojarzenia i nietypowo kończące się - z pozoru zwyczajne - ciągi myślowe. 

Krótko mówiąc, uwielbiam Kostkę i jej mieszkańców. Zwłaszcza że ich poglądy, zwłaszcza na jeden konkretny kawałek świata, nie są wcale takie nierozsądne, jak mogłoby się wydawać w pierwszym odruchu i sądząc ze skali, w jakiej autor je wyolbrzymia. 

Mianowicie turyści, tak zwane muflony. Naprawdę upierdliwi i roszczeniowi i święcie wierzę, że w nadmiernej ilości mogą przyprawić o zawrót głowy. 

Niestety, trzeba jakoś na utrzymanie zamku zarobić, a samo wyglądanie nawet szlachcie nie przynosi dochodu. Zwłaszcza wybrakowanej szlachcie. Trzeba więc uruchomić plan awaryjny i stać się atrakcją. 

Pamiętniki Marii III (nie chcecie wiedzieć, co przytrafiło się jej imienniczkom) śledzą ten proces dość skrupulatnie. To zresztą jedyny głos rozsądku pośród tej rodziny i jej pracowników. Ojciec śpi na pieniądzach - dosłownie, matka dostaje kociokwiku na każdą wzmiankę o księżnej Dianie, Józef za wszelką cenę stara się przepędzić turystów, a psy zżerają zamkowe papucie dla zwiedzających. Czasem na zwiedzających. Gdzieniegdzie przeturla się Caryca, a z komina wypadnie trup byłej służącej.

A w tle legenda czeskiej piosenki Helena Vondráčková i szef SS Heinrich Himmler...

Obie części Arystokratki to lekkie lektury na jeden-dwa wieczory. Niewymagające, wolne od mózgowych wygibasów. Zabawne, dla relaksu - tak po prostu.


Wydanie: Stara Szkoła, 2012 (Ostatnia Arystokratka), 2016 (Arystokratka w ukropie)
Tłumaczenie: Mirosław Śmigielski
Tytuł oryginału: Poslední aristokratka, Aristokratka ve varu

wtorek, 16 lutego 2016

Czasomierze David Mitchell


Jak to jest, że o książce, którą czytałam z zapartym tchem, od tygodnia nie potrafię napisać nic sensownego? Spróbuję w związku z tym chociaż po łebkach, bo szkoda by było ją przemilczeć.

Przede wszystkim skończyła się za szybko - a zaznaczę tylko, że moje wydanie ebooka liczyło ponad 900 stron... Zwłaszcza wizja przyszłości zelektryzowała mnie do tego stopnia, że od ostatnich stu stron nie mogłam się oderwać, mimo zamykających się ze zmęczenia oczu.

Po drugie, rozciągłość czasu akcji jest imponująca: od 1984 do 2043 roku. Żyjąc powoli z dnia na dzień trudno sobie uświadomić, jak wiele się w ciągu całego naszego życia zmienia, jak bardzo zmienia się świat. Chociaż ludzie... oni akurat są zawsze tacy sami.

"Czasomierze" to lektura wciągająca i intrygująca. I nie ukrywam, że czasem również irytująca, bo niejeden wątek jest dość brutalnie przerywany, by powrócić z wyjaśnieniami dopiero po wielu, wielu stronach. A przecież chciałoby się wiedzieć już.

Nieprędko też odkryłam, że czytając, omijam pewne słowa, traktując je z początku jako wymyślone przez autora, na przykład: transsubstancjacjonował. Jest takie, naprawdę. Ich obecność nadaje powieści nuty realizmu i poczucia, że uczestniczymy w czymś ważnym.

Czasem magia jest po prostu normalnością, do której ludzie jeszcze nie przywykli.

Historia Holly jest niezwykła z wielu powodów, a magia - chociaż dość subtelna - jest jej siłą napędową. A ponieważ kończy się... jak się kończy, chciałabym, żeby autor napisał ciąg dalszy. Lubię taką delikatną fantastykę.


Wydanie: MAG, 2016
Tłumaczenie: Justyna Gardzińska
Tytuł oryginału: The Bone Clocks

poniedziałek, 8 lutego 2016

Wszystko w porządku, układamy sobie życie Szymon Hołownia, Marcin Prokop

Dramat. 
Po tygodniach walki poddaję się. 

Nie wiem, o czym miała być ta książka, bo nie jest ani o Prokopie, ani o Hołowni, ani o filmie, ani o muzyce, ani o niczym innym. 

Nie jest to kryminał ani powieść obyczajowa, ani nawet encyklopedia, chociaż do niej chyba najbliżej. 

Bardzo lubię autorów, ale przez to smieciowisko po prostu nie przebrnę.

Wydanie: Znak, 2013

Żona_22 Melanie Gideon

Przyznaję, że do książek o tematyce uczuć w sieci podchodzę niechętnie od czasu jednej takiej z samotnością w tytule. Tandeta, kicz, literacki bohomaz. Tym bardziej nie wiem, dlaczego zdecydowałam się przeczytać tę. Bo „Żona_22” w dużym skrócie, i jednoczesnym wyczerpaniu tematu, jest właśnie o tym. O sieci i o uczuciach przenoszonych bitami.

Podobno jeśli czegoś nie ma w Internecie, to nie istnieje. Lubię to zdanie, bo oddaje ogrom znajdujących się w sieci zasobów i możliwości. Ale brakuje mi powiedzenia, które oddawałoby również ogrom krążących w niej śmieci. Spam, zwany przez niektórych reklamą, kasuję bez mrugnięcia okiem. No tak, ale jakoś się akcja przecież musi zawiązać.

Więc wyobraźcie sobie, że macie problem z mężczyzną. Ba, z takim udomowionym egzemplarzem, z którym łączy was nie dość, że pierścionek na palcu, ale i dzieci. I właśnie wtedy pocztą elektroniczną dostajecie zaproszenie do wzięcia udziału w badaniu na temat (bingo!) małżeństwa. Klikacie i zaczynacie korespondować z przemiłym, choć uparcie anonimowym, ale i niepozbawionym osobowości i empatii asystentem, którego zadaniem jest przeprowadzenie was przez to rozległe (wręcz rozwlekłe) badanie. Elektronicznie, oczywiście. I anonimowo.

Wierzę, że domyślacie się dalszej części. Wiem też, że domyślacie się zakończenia. I pewnie słusznie. Ja zaczęłam domyślać się w okolicy połowy, ale trafne spostrzeżenie nie odebrało mi przyjemności brnięcia do końca.

Trochę mnie rozdziera. Z jednej strony uważam, że to pozycja całkiem przyjemna, choć niewątpliwie lekka, z drugiej - wyraźnie nie mogę się pozbyć nuty odrazy do tego typu literatury. Nie potrafię jej z czystym sumieniem polecić, ale i nie skazuję na porażkę. W końcu w każdym momencie można się przelogować do innej książki.




Wydanie: Otwarte, 2012
Tłumaczenie: Adriana Sokołowska-Ostapko

Wystarczy, że jesteś Małgorzata Gutowska-Adamczyk

Najwyraźniej zapomniał wół jak cielęciem był.

Jeśli masz co najmniej trzy dychy na karku, to trafiłaś na tę książkę prawdopodobnie co najmniej dziesięć lat za późno. 

Ładne zakończenie to właściwie wszystko, co w niej znajduję na plus, a i tak można się większości z niego domyślić bardzo szybko na początku książki. 

Nie czuję się uprawniona do oceny.



Wydanie: Nasza księgarnia, 2010

Artystka wędrowna Monika Szwaja

Po pierwsze primo nie lubię literatury tak zwanej kobiecej.
A po drugie primo... nie, nie ma drugiego primo, wystarczy pierwsze.

Sięgnęłam po Szwaję tylko dlatego, że miałam ją pod ręką w domu. I zdaje się, że kiedyś nawet zaczęłam czytać, więc wypadałoby skończyć.

Czytało się lekko i - o zgrozo! - przyjemnie. Na tyle przyjemnie, że z czasem zaczęłam być naprawdę ciekawa, jak to się wszystko skończy. Swoje podejrzenia miałam i te podejrzenia okazały się słuszne, brak więc było elementu zaskoczenia. Ot, taka sobie liniowa, prosta, całkiem łatwo przewidywalna akcja.

Na szczęście autorka miała wyczucie, kiedy książkę kończyć i jak kierować nasileniem pewnych uczuć i komentarzy bohaterek, bo niektóre z nich (te komentarze, chociaż bohaterki w zasadzie też) powoli zaczynały mi działać na nerwy. Jeszcze kilkadziesiąt stron takiego dziamgania, a warcząc przy każdej stronie, brnęłabym do końca, coraz bardziej tracąc z horyzontu to, co mi sprawiało podczas tej lektury przyjemność. Jak wspomniałam, irytacja przyszła prawie pod koniec, więc kiedy pitolenie sięgnęło zenitu, akcja się w końcu rozwiązała i wszystko wróciło do normy. Wstyd przyznać, ale i łzy mi się zakręciły. O, losie. Miękka się zrobiłam ostatnio.

Oceniłabym ją jako całkiem niezłe czytadło, czyli coś pomiędzy "dobra" a "bardzo dobra", ale brak takiej gwiazdki, więc zostanie trójgwiazdkowa.

Hm, czy wspominałam już, że nie lubię literatury kobiecej?


Wydawnie: Prószyński i S-ka, 2005

Boso, ale w ostrogach Stanisław Grzesiuk

Książka dobra dla tego, kto chce chłonąć świat, w którym nie tak znowu dawno, a jednak tak dawno w sensie mentalnym, się żyło. Świat młodych warszawiaków u progu drugiej Wojny Światowej, ludzi bez pracy, bez perspektyw, bez możliwości na godziwe i spokojne życie. 

Ale subiektywnie przyznam, że mnie ta książka mocno zirytowała. Rozrabiaki - tak siebie i kolegów określał Grzesiuk. Kradli i kombinowali, wszczynali awantury, pili, tłukli się, ale i pomagali sobie nawzajem. Jednomyślnie nienawidzili Niemców i wszystkiego, co z nimi związane. Ale dla mnie Grzesiuk nie był rozrabiaką. Był pieniaczem i awanturnikiem. Owszem, z honorem, z pewnymi zasadami, ale jednocześnie z lekką ręką i gorącą głową - potrafił z wielkiej niechęci przejść do wielkiej przyjaźni i z niczego wpaść w furię.

Nie wiem, czy sięgnę po kolejne części. Może muszę po tej pozycji ochłonąć i ją przetrawić. Niemniej fanom codziennego szarego życia w różnych czasach - polecam.

niedziela, 7 lutego 2016

Żona mormona Irene Spencer

Jeśli jesteś mężczyzną, powiesz pewnie, że czasem jedna żona to aż nadto.
Jeśli jesteś matką, powiesz być może, że czasem nie możesz nadążyć za jednym dzieckiem, a co dopiero mieć ich dwoje.
To co? Podnosimy poprzeczkę? Mężczyzno, a co powiesz na dziesięć żon? Jednocześnie! Matko, co powiesz na trzynaścioro dzieci? Własnych – a czasem i drugie tyle cudzych dorywczo. Czytelniku, teraz wyobraź sobie scenę z rodzinnej fotografii: razem – wszystkie dziesięć żon i ich dzieci z jednego ojca. Ogarniasz? Bo ja z trudem.
Zacznijmy od końca. Irene Spencer, autorka, tytułowa żona mormona, a dokładnie jego druga żona, ma sto osiemnaścioro wnucząt i trzydzieścioro siedmioro prawnucząt. A przynajmniej tyle miała, kiedy książka szła do druku… Verlan, jej mąż, miał łącznie pięćdziesięcioro ośmioro dzieci. Czy da się bardziej wypełniać boży przykaz: Bądźcie płodni i rozmnażajcie się (1 Moj., 1:28)?
Można być niezwykle szczerym i równocześnie szczerze się mylić.
"Żona mormona" to opowieść kobiety, która wychowała się w tradycji poligamicznej i w takiej postanowiła wytrwać. Ale pomimo wpojonych od dzieciństwa zasad nie był to ani łatwy wybór, ani prosta droga. Przez wszystkie lata chwile radości przeplatały się z morzem cierpienia. A ona nieustannie i żarliwie modliła się do Boga o znaki, które pomogłyby jej podejmować decyzje.
Zanim Irene poddała się swojemu mormońskiemu przeznaczeniu, poznała mężczyznę, który kochał ją na zabój i którego ona kochała równie mocno. Jak silne muszą więc być korzenie, z których wyrastamy, skoro, nie bez bólu wprawdzie, ale jednak zdecydowała się porzucić tę drogę na rzecz dzielenia małżonka z innymi kobietami, na rzecz niewygód i ubóstwa, które dobrze znała z własnego dzieciństwa?
Faktem jednak jest, że Irene nigdy nie została potulną owieczką. Silna psychicznie, ale pełna wątpliwości i do tego wybuchowa, potrafiła walczyć o swoje. Dlatego podążanie drogą wyznaczoną przez Kościół Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich, chociaż ostatecznie była to jej własna decyzja, nie przychodziło jej łatwo. Ponadto był to czas, kiedy wielożeństwo oficjalnie zostało już zakazane, więc taki tryb życia wiązał się z wieloma sankcjami, ciągłymi przeprowadzkami, ukrywaniem swojego statusu. Trudno w takich warunkach mówić o szczęśliwym małżeństwie. W dodatku z czasem Irene musiała dzielić się swoim mężem nie tylko z jego pierwszą żoną, ale również z trzecią, czwartą… i kolejnymi. Dzieci też przybywało, a poważne komplikacje zdrowotne i pogarszająca się z każdym kolejnym rokiem sytuacja materialna ogarnięcia tej gromadki nie ułatwiały.
Wyobraźcie sobie tylko – nie mieć się w co ubrać na ślub własnego męża!
Teraz Irene ma męża, dla którego jest jedną jedyną i którym nie musi się dzielić. Prowadziła ją jednak do tego bardzo długa i żmudna droga, w której wspierał ją jej buntowniczy charakter i okazywane nawet w irytacji i wzburzeniu poczucie humoru. Dlatego też „Żonę mormona” czyta się z zapartym tchem, z odrobiną przerażenia, ale i podziwu jednocześnie. To bardzo barwny i żywy obraz tego, że można robić coś bardzo szczerze, a jednocześnie dochodzić do wniosku, że się myliło. To obraz zaciętej walki zaszczepionych w dzieciństwie przekonań z pragnieniami, których się nie jest nawet do końca pewnych. I zwyczajny obraz niezwyczajnej społeczności, wyrosłej z religijnych przekonań i bez reszty im podporządkowanej.
Wbrew pozorom jednak, to nie jest studium o religii mormonów. To ledwie wycinek, na podstawie którego nie odważyłabym się wydawać zbyt daleko idących opinii – chociaż nie zaprzeczę, że wielokrotnie komentarz nasuwa się mimowolnie. Rzecz jednak w tym, że każdy kij ma dwa końce. Irene Spencer odsłoniła ten, który najczęściej zakopany jest głęboko w ziemi.
Wydanie: Świat Książki, 2012
Tłumaczenie: Katarzyna Rosłan
Tytuł oryginału: Shattered dreams

Przeczytana: 2012
Recenzja pierwotnie zamieszczona na portalu Lubimy Czytać.

sobota, 6 lutego 2016

Blog osławiony między niewiastami Artur Andrus

„Blog osławiony między niewiastami” jest zbiorem felietonów, które Artur Andrus publikował na swoim blogu internetowym oraz w magazynach „Policja 997”, „Prime”, w białostockim „Kurierze Porannym” i w „Gazecie Lekarskiej”. To pięć i pół roku spięte klamrą dobrej polskiej satyry w wykonaniu jednego z czołowych przedstawicieli tego gatunku.
Ponieważ Andrus przez lata zapracował na swoje inicjały na zaszczytnym miejscu, na czele alfabetu, cała recenzja mogłaby zawierać się w dwóch krótkich słowach: Artur Andrus. I właściwie wszystko byłoby jasne.
Bycie marką ma tę niewątpliwą zaletę, że nawet popełnienie literackiego niewypału nie zburzy wizerunku. Na szczęście takie mniej udane teksty – do których zaliczam powieść w odcinkach „Żałuj, Marleno” - nie zdarzają się często i stanowią raczej wyjątek potwierdzający regułę. Co zatem jest tą regułą?
Przede wszystkim Andrus ma niebywały dar opowiadania. W jego ustach nawet najbardziej banalne wydarzenia urastają do rangi co najmniej rozmów na szczycie. Szczyty bywają różne, ale jedno je łączy: wyróżniają się.
Mogę się uważać za klasyka zwracania uwagi na rzeczy pozornie banalne.
W rzeczywistości Andrus raczej nie porusza tematów ważnych, poważnych ani wielkiej wagi. Jeśli nawet tak się zdarzy, zazwyczaj ściąga je z wyżyn do parteru. Bliższe są mu tematy błahe, codzienne. Jednak nawet te pod przykrywką prostoty i banalności subtelnie wstrząsają szarymi komórkami czytelnika. Perfekcyjnie potrafi wprowadzić zamęt, odwracając utarte zwroty, burząc od wieków wydeptywane ścieżki skojarzeń.
Po co mówić jaśniej, jak można coś pokomplikować?

Andrus potrafi odłożyć na bok przyzwyczajenie, które pozbawia nas spostrzegawczości. Dzięki temu jest lepszym obserwatorem, widzi świat w szczegółach, zwracając uwagę na to, co większości umyka. I mimo że nie wodzi czytelnika za nos - wręcz przeciwnie, wykłada wszystkie karty na stół – nieustannie zaskakuje. Jego skojarzenia z każdym kolejnym zdaniem podążają w coraz to innym kierunku, niezgodnym z tym, co podpowiadają nam nabyte przez lata schematy.
Dodajmy do tego niebanalną umiejętność łączenia słów i znaczeń, których pozornie połączyć się nie da, oraz zdolność dorabiania idei do tego, co – często przypadkowo - powstało. Od tytułu tej książki począwszy...
Język Andrusa pełen jest zaskakujących lingwistycznych eksperymentów. Czyta się go przy tym lekko, czując, że autor mimo wszystko wiedział, co pisze. Chociaż wielokrotnie teksty noszą ślady – albo przynajmniej sprawiają wrażenie – swobodnego dryfu myśli, są logiczne i spójne.
Niebywała łatwość naginania języka, łamania utartych zwrotów i sklejania ich na nowo w innych konfiguracjach powoduje, że nawet jeśli wydaje się, że wszystko jest już odkryte, Andrus odkryje to dla swojego czytelnika ponownie. Tylko trochę inaczej:
A feministki bezczelnie kłamią!
Kopernik była facetem!

Artur Andrus facetem nie była, ale nie mam wątpliwości, że ze swoimi zdolnościami niczym Kopernik jest w stanie zatrzymać Słońce i ruszyć Ziemię. Albo na odwrót...

Wydanie: Prószyński i S-ka, 2012

Recenzja pierwotnie zamieszczona na portalu Lubimy Czytać.

Fistaszki zebrane 1961-1962 Charles M. Schulz


Miałam 12 lat i pierwszy Schulz, w którym się zakochałam... w porządku, o tym to może akurat niekoniecznie. Miałam około 15 lat, a pierwszy l i t e r a c k i Schulz, którego pokochałam, miał na imię Bruno. Drugi, który mnie urzekł kilka lat później, nazywał się Charles. Jest coś takiego w tym nazwisku, co najwyraźniej sprzyja mu artystycznie. W dodatku w obu przypadkach działo się to przy znacznym udziale przeciwności losu. Autor "Fistaszków" uważał, że najlepsze komiksy stworzył po bolesnym rozwodzie, ale i tak wszystkie, na całym etapie twórczości, dotyczyły przede wszystkim jego wewnętrznych kryzysów.
Jakby na przekór temu, orzeszkowy tytuł brzmi figlarnie i swawolnie. Tytuł, którego nota bene Schulz nienawidził, został narzucony przez korporację, ale przylgnął tak mocno i trafnie, że inną nazwę trudno sobie dzisiaj wyobrazić.
Kim, czym są "Fistaszki"? Komiks jest wprawdzie o wiele starszy niż ja sama, jego początki sięgają aż lat 50., ale czy jest ktoś, kto nie zna Snoopy’ego? Biały czworonóg z osobliwym pojęciem psiej aktywności, jest bodaj najbardziej znaną postacią wyrosłą z "Fistaszków". Poza nim bohaterami komiksu są przemądrzałe dzieci o niezwykle bystrych spostrzeżeniach.
Charlie Brown z przyjaciółmi i rodzeństwem porusza się po szerokiej i wartkiej rzece życia: od jak najbardziej dziecięcych bolączek w rodzaju nadmiernego przywiązania do kocyka, braku akceptacji rówieśników, problemów szkolnych czy koszmarów sennych, aż po dorosłe, egzystencjalne problemy natury psychologicznej, wychowawczej, politycznej czy nawet filozoficznej. To wszystko autor zawiera w kilku krótkich obrazkach i tekstach, zwykle monologach lub dialogach dwu lub trzech postaci. Zazwyczaj z wyraźną puentą i zazwyczaj w dowcipnej formie:
- Mój tata zawsze chciał być świetnym golfistą lub kręglarzem. Chciał grać w golfa jak Sam Snead albo w kręgle jak Don Carter.
- Udało mu się?
- Nie. Gra w kręgle jak Sam Snead, a w golfa jak Don Carter.
Komiks czyta się więc i ogląda w dwóch płaszczyznach. Pierwsza to ta wierzchnia, najbardziej wyraźna, wywołująca śmiech z mniej lub bardziej nieoczekiwanej odzywki któregoś z rozmówców. Druga warstwa przywołuje wspomnienia i skojarzenia, sięga głębiej do kuferka refleksji, bo, jak to w życiu bywa, za większością uśmiechów kryje się ziarnko gorczycy.
Mimo wszystko "Fistaszki" nie są lekturą przygnębiającą. Dość łatwo można się odciąć od drugiego dna i delektować dowcipem i pomysłowością autora, a ta bywa wręcz nieograniczona. Ewenementem jest to, że "Fistaszki" są całkowicie dziełem jednego człowieka: zarówno teksty, jak i rysunki, a dodatkowo imponuje fakt, że wyszło spod jego ręki aż 17 897 takich, tak zwanych, pasków. Ostatni z nich wydrukowano w dzień po śmierci autora 13 lutego 2000 roku.
Jeszcze tylko słowo o samym wydaniu. Nasza Księgarnia stworzyła naprawdę ładną, kolekcjonerską serię. Zorientowana poziomo, co sprzyja komiksowej formie, w twardej oprawie, bardzo ładnie opracowana graficznie i z konkretnym wstępem autorstwa Wojciecha Orlińskiego oraz krótką biografią Schulza autorstwa Gary’ego Grotha na końcu. Jeśli ktoś ceni nie tylko dobre wnętrze, to ozdoba półki jak znalazł – mi ręce same się po nią wyciągają.

Wydanie: Nasza Księgarnia, 2012
Tłumaczenie: Michał Rusinek
Tytuł oryginału: The Complete Peanuts 1961-1962
Recenzja pierwotnie napisana dla portalu Lubimy Czytać

Przeżyć. Droga dziewczyny z Korei Północnej do wolności Yeonmi Park

Przyznaję się do ignorancji: nigdy nie mogłam zapamiętać, która Korea jest która: która ta zła, a która - w drodze kontrastu - dobra. Informacje o nich istniały gdzieś na pograniczu mojej wiedzy, ale nie zakotwiczyły się nigdy głębiej.

Teraz już na pewno ich nie pomylę.

Chciałabym napisać, że to świetna historia, którą czyta się lekko i przyjemnie. I właściwie nie minęłabym się z prawdą. Ale jednocześnie nie sposób napisać o tej książce w ten sposób. Bo życie w Korei Północnej to dramat i muliste dno. To mury i zasieki dla wolnej, krytycznej myśli. Koszmar niepojęty dla Europejczyka.

Podział na klasy, karne obozy pracy, obozy reedukacyjne, łapówkarstwo, do tego skrajne ubóstwo i  - nie sposób uniknąć tego szumnego określenia - wszechobecna propaganda. Nie wiem, jak inaczej opisać propagandę tej skali, która przemyca swoje idee nawet w zadaniach matematycznych uczniów, w piosenkach, nie mówiąc o radiu i telewizji. Zaciemniająca umysły, hamująca rozwój, zastraszająca.

"Ptaki i myszy słyszą twoje szepty".

Koreańczycy z Północy, jakich opisała ich Yeonmi, to, w europejskich standardach, ludzie bez przyszłości. Nieustanna walka z życiem, o życie i o przeżycie jest, przynajmniej w najniższych klasach, właściwie jedynym zajęciem. Żeby przeżyć, nie wystarczy legalna praca. A i tak szczęściarzem jest ten, kto ją ma. Szczęściarzem ten, który w ogóle ma szansę na edukację.

"Wyobraźcie sobie, że Bóg Ojciec to Kim Ir Sen, a Jezus to Kim Dzong Il".

Chociaż ucieczka z tego ateistycznego, zduszającego wszelką indywidualność kraju była drogą przez kolejne ludzkie słabości i występki, autorka nie wypiera się swoich korzeni ani tego, co ją spotkało. Wie, że to część tego, kim jest dzisiaj. Każdy etap jej podróży - Korea Północna, Chiny, w końcu Korea Południowa - zostawił w niej ślad, zmienił ją i nauczył nowych metod przetrwania, a w końcu: nowego życia.

"Przeżyć" to właściwie historia z happy endem, ale zgrozą napełnia fakt, że dziesiątki milionów  ludzi nadal żyje w tym absurdalnym świecie żywcem wyjętym z "Folwarku zwierzęcego", z którego i od którego dla większości nie ma ucieczki.


Wydanie: Czarna Owca, 2015
Tłumaczenie: Tomasz Wyżyński
Tytuł oryginału:  In Order to Live: A North Korean Girl's Journey to Freedom

niedziela, 31 stycznia 2016

Dziewczyna, która pływała z delfinami Sabina Berman


Myślałam nad tą książką długo i ciągle do końca nie wiem, co napisać.

Krótko i w sedno: nie zachwyciła.
Ale i nie okazała się totalnym dnem, jak przewidywałam po kilkunastu pierwszych stronach.

Ponieważ nie wiem, od czego zacząć, zacznę od początku i tego, co nie wypaliło.

Przede wszystkim książka ma tyle wspólnego z delfinami, ile Czerwony Kapturek z kapturkiem - są. A oryginalny tytuł (La mujer que buceo dentro del corazon del mundo) tyle wspólnego z jego polskim tłumaczeniem, co osławiony Dirty dancing z Wirującym seksem. Porażka.

Całość zaniża samo fizyczne wydanie Znaku (2011), w którym wszystkie liczby i cyfry pisane są matematycznie, a nie słownie. Zła maniera, z którą spotkałam się w literaturze fabularnej po raz pierwszy, a dla której nie znalazłam wytłumaczenia w tekście. Czyta się to źle i rozbija koncentrację.

Bohaterka, Karen, jest specyficzna. Ale to nie sam jej autyzm czyni ją taką, a bardziej to, jak przez pryzmat tego zaburzenia wygląda jej świat. To jej suche, realne spojrzenie sprawia, że jest tak ciekawa. Widzi rzeczy w sposób, w który my, neurotypowi, nie widzimy - tak jakby zdjąć z siebie wszystkie filtry emocji i empatii.

[...] twoja wrażliwość na niuanse sytuacji jest taka jak u małpiszona.

Jeśli ktoś chce zobaczyć, jak wygląda świat oczami autystyka, to raczej polecam "Nikt nigdzie" Donny Williams, autorki, która sama dotknięta jest autyzmem. Chociaż do pewnego stopnia "Dziewczyna..." może być fajnym dopowiedzenim tematu, ale nie traktowałabym jej jako pozycji przewodniej.

Podsumowując - powiedziała ciotka - w 90% kryteriów standardowej inteligencji plasujesz się gdzieś między imbecylizmem a idiotyzmem, jednak w 10% jesteś na samym czubku populacji.



Wydanie: Znak, 2011
Tłumaczenie: Małgorzata Moś
Tytuł oryginału: La mujer que buceó dentro del corazón del mundo