czwartek, 3 marca 2011

Dożywocie Marta Kisiel

Gdybym dostała karę dożywotniego czytania tego, co napisze Marta Kisiel, to życzyłabym sobie żyć wiecznie. Własną długowieczność, w to nie wątpię, Kisiel zorganizuje sobie we własnym zakresie.

Początek jak zwykle był czasem konfrontacji własnych oczekiwań z wizją i sposobem podania autorki. Jak zwykle były to wizje odmienne, czyli autorka mnie zaskoczyła, a ja musiałam się do czegoś przyczepić. Potem mi przeszło.

Zarysowująca się leniwie akcja sugerowała nieśmiały kłus z ewentualną domniemaną sugestią późniejszego galopu. Tymczasem figa z makiem, akcja, owszem, ma niekiedy tendencje do przyspieszania, ale jest to raczej epizodyczne podbieganie, które przeradza się w końcu znowu w niespiesznie sunięcie. Pierwsze i definitywne hamowanie zaliczyłam zaraz na starcie. Wymusił je na mnie język - naładowany, wręcz przeładowany, przymiotnikami i nawiązaniami, których nie byłam w stanie należycie ogarnąć i docenić, jadąc tempem Formuły 1, ze świszczącym z nadmiaru emocji powietrzem i rozmytym obrazem.

Myśl, że autorka ma coś wspólnego z filologią polską, zaświtała mi po kilkunastu stronach, a potwierdziła ją pospiesznie przejrzana notka na trzeciej stronie okładki. Jednak to, co w pierwszym odruchu wywołało we mnie wrażenie popisywania się sprawnością (albo przyswajalnością) językową i wiedzą oraz idące za nimi poczucie zmęczenia i przytłoczenia, w połowie książki nagle przerodziło się w wyzwanie. Ile nawiązań, powiązań, skojarzeń autorka jeszcze wplotła? A zrobiła to, trzeba powiedzieć, bardzo zgrabnie.

Niebanalne skojarzenia doprawione tonami epitetów, błyskotliwych utarczek słownych i twórczością wieszczów polskiej literatury, którą zawłaszczają sobie od czasu do czasu bohaterowie, sprawiają, że się chce. Czytać się chce. Fabryka Słów, która wydała tę pozycję, idealnie wpisuje się w twórczość autorki. Czy może na odwrót. Jak w fabryce, kompletny proces twórczy: Kisiel jest fantastycznym zbieraczem, mikserem i segregatorem słów.

Również sami bohaterowie, nawet gdyby pozostali tylko milczącymi sylwetkami zarysowanymi jedynie obserwacjami narratora, budzą śmiech wymieszany niekiedy z rozczuleniem. Tytułowy dożywotnik, Konrad, i jego przedszkole stanowią wyjątkowo barwną bandę osobliwości. Anioł Stróż w bamboszkach, Zmora, Krakers i smęcące Widmo o "zmiennym stanie skupienia", z których nie każdy jest tym, kim wydaje się być, znakomicie rekompensują brak zapierającej dech w piersiach (skądkolwiek skojarzenie, że taka w ogóle powinna być) akcji.

Nie mam pojęcia, jak i kto wykreśla szczyty literackie, ale jestem pewna, że na jednym z takich szczytów Marta Kisiel zatknęła swój proporczyk. I ja zamierzam wyglądać kolejnego.


"- No, jak tam? - poklepał Licho po pyzatym policzku.
- Jessst dopsie - odparło z radosną stanowczością. - Tylko troszku rzuca na zakrętach.
- Ach tak... No to czeka nas ciężki poranek.
- Kondziu, spójsz, spójsz na te gwizdy! Śliszne!
- Ja ci zaraz dam gwizdy, złaź z tego drzewa, słyszysz? Szczęsny, w tej chwili złaź na ziemię!
- Alesz Kondziu, czemu ty kszyszysz? Czymsze jest ksz... hik... yk wobec miłosnego festchnienia, co duszę...co duszę... nie wiem, co duszę..."