sobota, 6 lutego 2016

Blog osławiony między niewiastami Artur Andrus

„Blog osławiony między niewiastami” jest zbiorem felietonów, które Artur Andrus publikował na swoim blogu internetowym oraz w magazynach „Policja 997”, „Prime”, w białostockim „Kurierze Porannym” i w „Gazecie Lekarskiej”. To pięć i pół roku spięte klamrą dobrej polskiej satyry w wykonaniu jednego z czołowych przedstawicieli tego gatunku.
Ponieważ Andrus przez lata zapracował na swoje inicjały na zaszczytnym miejscu, na czele alfabetu, cała recenzja mogłaby zawierać się w dwóch krótkich słowach: Artur Andrus. I właściwie wszystko byłoby jasne.
Bycie marką ma tę niewątpliwą zaletę, że nawet popełnienie literackiego niewypału nie zburzy wizerunku. Na szczęście takie mniej udane teksty – do których zaliczam powieść w odcinkach „Żałuj, Marleno” - nie zdarzają się często i stanowią raczej wyjątek potwierdzający regułę. Co zatem jest tą regułą?
Przede wszystkim Andrus ma niebywały dar opowiadania. W jego ustach nawet najbardziej banalne wydarzenia urastają do rangi co najmniej rozmów na szczycie. Szczyty bywają różne, ale jedno je łączy: wyróżniają się.
Mogę się uważać za klasyka zwracania uwagi na rzeczy pozornie banalne.
W rzeczywistości Andrus raczej nie porusza tematów ważnych, poważnych ani wielkiej wagi. Jeśli nawet tak się zdarzy, zazwyczaj ściąga je z wyżyn do parteru. Bliższe są mu tematy błahe, codzienne. Jednak nawet te pod przykrywką prostoty i banalności subtelnie wstrząsają szarymi komórkami czytelnika. Perfekcyjnie potrafi wprowadzić zamęt, odwracając utarte zwroty, burząc od wieków wydeptywane ścieżki skojarzeń.
Po co mówić jaśniej, jak można coś pokomplikować?

Andrus potrafi odłożyć na bok przyzwyczajenie, które pozbawia nas spostrzegawczości. Dzięki temu jest lepszym obserwatorem, widzi świat w szczegółach, zwracając uwagę na to, co większości umyka. I mimo że nie wodzi czytelnika za nos - wręcz przeciwnie, wykłada wszystkie karty na stół – nieustannie zaskakuje. Jego skojarzenia z każdym kolejnym zdaniem podążają w coraz to innym kierunku, niezgodnym z tym, co podpowiadają nam nabyte przez lata schematy.
Dodajmy do tego niebanalną umiejętność łączenia słów i znaczeń, których pozornie połączyć się nie da, oraz zdolność dorabiania idei do tego, co – często przypadkowo - powstało. Od tytułu tej książki począwszy...
Język Andrusa pełen jest zaskakujących lingwistycznych eksperymentów. Czyta się go przy tym lekko, czując, że autor mimo wszystko wiedział, co pisze. Chociaż wielokrotnie teksty noszą ślady – albo przynajmniej sprawiają wrażenie – swobodnego dryfu myśli, są logiczne i spójne.
Niebywała łatwość naginania języka, łamania utartych zwrotów i sklejania ich na nowo w innych konfiguracjach powoduje, że nawet jeśli wydaje się, że wszystko jest już odkryte, Andrus odkryje to dla swojego czytelnika ponownie. Tylko trochę inaczej:
A feministki bezczelnie kłamią!
Kopernik była facetem!

Artur Andrus facetem nie była, ale nie mam wątpliwości, że ze swoimi zdolnościami niczym Kopernik jest w stanie zatrzymać Słońce i ruszyć Ziemię. Albo na odwrót...

Wydanie: Prószyński i S-ka, 2012

Recenzja pierwotnie zamieszczona na portalu Lubimy Czytać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz