Tak długo nazwisko Grzędowicza kłuło mnie po oczach, aż w końcu dałam mu szansę. Bo ja z natury nie czytam i nie oglądam tego co-wszyscy - co tu dużo gadać: odrzuca mnie. Dlatego sporo czasu zajęło mi przekonanie się, czym się tak ci co-wszyscy zachwycają.
No to teraz wiem. Grzędowiczem się zachwycają.
Tajemnica - i to jaka! Sympatyczny bohater - no ba. Złe... różne takie - też są. Świetnie prowadzona akcja, która nawet jak nie pędzi naprzód na złamanie karku, to i tak jest ciekawie - tak, tak, tak.
Jeśli dołożyć do tego wszystkiego humor głównego bohatera: wydzielany skąpo, ale trafny i przy tym nienarzucający się, będący jedynie dodatkiem do akcji, a nie jej nachalnym motorem - Grzędowicz został moim nowym idolem.
Połykałam słowa, część z nich przeskakując, byle tylko szybciej, byle do przodu. Jednocześnie próbowałam delektować się językiem: lekkim i celnym, w którym żadne słowo nie jest zbędne. Nie dało się tego pogodzić, trzeba było zacząć oddychać i uzbroić się w cierpliwość.
Tymczasem znienacka przychodzi odbierająca rozum zimna mgła. Dla Drakkainena to jedynie początek wyprawy, a im dalej w las, tym więcej drzew... Dosłownie.
Nie mam pojęcia, o co chodzi, ale druga część tak mnie zmęczyła, że nie wiem, kiedy sięgnę po pozostałe. Brnęłam przez nią przez trzy tygodnie.
Pomijam błędy językowe ("Obdzielił [...] Cyfral ciężkim spojrzeniem"), nie pytam, dlaczego (ale dlaczego?!) Bigfoot nie został nazwany po polsku...
Może zmęczyły mnie zbyt częste opisy walk: długie, przydługie, za długie. Z podobnego powodu odpadłam lata temu przy Sapkowskim.
Niemniej skończyłam, jestem naprawdę ciekawa, co będzie dalej, ale chyba nieprędko wrócę do tego cyklu.
Ostatni tom jest najlepszy chyba, no i pierwszy:) jesteś już kolejną osobą, która odpadła na drugim tomie;p
OdpowiedzUsuń