poniedziałek, 28 lutego 2011

Mariola, moje krople.. Małgorzata Gutowska-Adamczyk

Najtrudniejszy jest zawsze początek. Przestawienie się z literatury akcji na literaturę słowa, z fantastyki na kryminał, z narracji na dialogi. Pierwsze kilkanaście stron jest zwykle walką o wejście w nowe układy, miejsca, bohaterów. Zwłaszcza, kiedy początek nie porywa.

"Mariola, moje krople..." zaczyna się w moim odczuciu nijak, bo romansem. A w zasadzie jego próbą. Dlatego potrzebowałam kilkudziesięciu stron i silnej woli, zanim zaczęłam ogarniać akcję i przyswajać, że takowa w ogóle istnieje i w zasadzie nie jest taka zła.

Ze względu na stacjonarne miejsce wydarzeń (i moje preferencje czytelnicze) szybko otarło się o mnie delikatnie skojarzenie z Chmielewską ostatnich kilku lat - jak, nomen omen, w teatrze. Jedna scena - w tym przypadku budynek teatru - na którą ktoś wchodzi, ktoś wychodzi, ktoś chowa się do szafy, ktoś wpada pod łóżko, ktoś wychodzi akurat wtedy, kiedy ktoś inny musi wejść, żeby potajemnie, bez świadków coś zrobić. Typowy teatr pomyłek i niedomówień. Całkiem zgrabny zresztą.
 
Jednak mimo skojarzenia z naczelną polską autorką kryminałów, nie trafia do mnie idea podawania daty i godziny poszczególnych scen. Z samej fabuły jasno wynika kto, gdzie i kiedy, i że czasem równocześnie lub niemal o włos i wcale nie jest do tego potrzebna szczegółowa informacja czasowa. Prawdę mówiąc, nawet nie zadawałam sobie trudu jej przyswajania. Owszem, miałoby to niejaki sens, gdyby do czegoś prowadziło. No... podobno prawdopodobnie prowadziło. Niby.

Mówi się, że jeżeli na scenie znajduje się strzelba - musi wystrzelić. U Gutowskiej-Adamczyk, mam wrażenie, zawisła jednak atrapa. Spodziewałam się, że zagęszczenie czasowej dokładności wraz ze zbliżaniem się ku dacie 13 grudnia 1981 roku będzie skutkowało jakimś potężnym wystrzałem. Tymczasem nic z tego. Żadnego bum. Tak, ja wiem, co to za data. Ale dla młodszych pokoleń to zaprzeszłość historyczna i niekoniecznie musi im coś z tego wynikać. Brak mi było wyraźnego akcentu - huku, ognia, dziury w ścianie po kuli, szoku lub zdziwienia w wytrzeszczonych oczach... Niestety. Koniec przyszedł niespodziewanie i tak jakoś nijako. Czyli mniej więcej tak, jak początek.
 
Kropli na uspokojenie na szczęście nie potrzebowałam, chociaż i chusteczek do otarcia łez śmiechu również nie, więc bilans wyszedł w zasadzie na zero. Z małą przewagą na plus, bo czytało się to jednak całkiem przyjemnie i niespodziewanie potrafiło wywołać cichy śmiech. Mimo wszystko więc Mariolę dostarczającą dyrektorowi krople polecam i to całkiem szczerze, bo na szybką relaksującą i przyjemną lekturę przy kilku kawach jest idealna. I to zarówno dla tych, którzy na osławionych kolejkach PRL-u zjedli zęby, jak i tych, którzy znają je tylko z opowieści. Momentami nie mogłam się tylko zdecydować, czy absurdy tamtego okresu mają mnie bardziej irytować czy śmieszyć. Ale to już inna bajka.

 
"Po krótkiej chwili pukanie się powtórzyło i osoba stojąca za drzwiami nacisnęła mocniej klamkę. Dyrektor, jakby ćwiczył to od lat na szkoleniach przysposobienia obronnego, zwinnym ruchem stoczył się na podłogę i wsunął pod łóżko, uderzając głową w metalowy przedmiot. Zauważył też, że jest tam ciaśniej, niż przewidywał:

- A co pani tu robi?
- Chyba to samo, co pan dyrektor? - odpowiedziała szeptem". 

     
Wydanie: Świat Książki, 2011

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz