piątek, 25 lipca 2014

Młyn nad Czarnym Potokiem Anna J. Szepielak

Wreszcie koniec.

Lekkie zapychające czas czytadło ze spapraną historią.
Niestety, zakończenie w dobrze poprowadzonej powieści obudziłoby nieco większe emocje niż podniesienie brwi (w dodatku jednej, gdybym potrafiła podnieść tylko jedną), a byłam tak zmęczona tym laniem wody, że nawet nie chciało mi się zdziwić. A było(by) czym.

Nie napiszę, że akcja toczy się leniwie, bo w moim języku recenzenckim to właściwie pozytyw. Tutaj wlecze się, czasem pozornie nabierając tempa, a potem zostaje przyhamowana do poziomu "Nad Niemnem". Koszmar. Po którymś z kolei takim numerze zaczęło mnie to zwyczajnie nudzić i coraz bardziej traciłam zainteresowanie.

Poza tym, przyznaję, główna bohaterka budziła we mnie głównie irytację. Nie dotykaj, bo stłuczesz, nie biegaj, bo się spocisz, nie ruszaj, bo się pobrudzisz, nie i nie. Tak irytująca nadopiekuńczość w stosunku do własnego dziecka (nawet jeśli czasem uzasadniona) w połączeniu z jej prywatnymi, nie mniej irytującymi, przemyśleniami stworzyła wizję osoby, z którą w realnym życiu nie wytrzymałabym pięciu minut. Tymczasem przyszło mi spędzić z nią kilka godzin i chociaż tylko na kartach książki, zmęczyła mnie okropnie.

Może co bardziej zapalona kucharka wyciągnie dla siebie jakieś przepisy kulinarne i chociaż to nie będę ja, to uważam, że to jedyna zaleta tej powieści. Skończyłam ją z ulgą i nazwisko autorki umieszczę za szybką z napisem "sięgać tylko w akcie desperacji".

A, i tajemnica, no przecież! E...cóż, pływa w tak rozrzedzonych konfiturach, że właściwie mogłoby jej nie być. Byłaby świetnym materiałem... ale na inną książkę.


Wydanie: Nasza Księgarnia, 2013

Chata William P. Young

I stało się odrobinę jaśniej.

"Chatę" czytałam na przemian ze wzruszeniem i wzburzeniem - czyli reagowałam dokładnie tak, jak bohater. Pytania i odpowiedzi - odpowiedzi rodzące kolejne pytania, odpowiedzi wywołujące falę sprzeciwu i w końcu odpowiedzi otwierające drzwi i okna, wpuszczające świeże powietrze do naszych skostniałych poglądów, zacietrzewionych umysłów karmionych religijną (i antyreligijną) propagandą.

I wierzcie mi, niekoniecznie trzeba być osobą głęboko wierzącą, żeby ta książka uderzyła w czułe struny duszy. I życia. I nie trzeba też pragnąć przemiany, nie trzeba szukać odpowiedzi, nie trzeba nawet zadawać pytań: bohater zadaje je za nas, Bóg odpowiada, a przemiana... no cóż, to raczej za mało na radykalną zmianę poglądów, ale na tyle dużo, żeby spojrzeć na Boga nieco inaczej i być może otworzyć mu furtkę nieco szerzej.

Było kilka zgrzytów, w których poczułam, jakby autor traktował mnie jak przygłupa: kilka zbędnych komentarzy i pytań bohatera, kiedy to, co obserwował, było aż nadto oczywiste i nie potrzebowało nazwy, a w każdym razie nie w takiej formie.

Kilka razy miałam łzy w oczach i cały czas czułam, że nowotestamentowego przesłania nie da się przetłumaczyć, wytłumaczyć piękniej i przystępniej. I TAKI Bóg naprawdę jest bliższy, TAKI Bóg staje się bardziej zrozumiały, chociaż to przecież i tak tylko mała cząstka w ogromnym świecie teologicznych zakrętów.

Nie napiszę, że zaszła we mnie jakaś rewolucja. Ale na pewno kilka szufladek w mojej głowie się otworzyło i zapaliło się nowe światło, które oświetla tę trudną relację człowiek - Bóg.


Wydanie: Nowa Proza, 2009
Tłumaczenie: Anna Reszka
Tytuł oryginału: The Shack

Muzyka Plaży Pat Conroy

Moje oko wychwyciło w opisie na okładce słowo "Holokaust". I to była decydująca przyczyna, dla której książka znalazła się na mojej półce. Dawno już przestałam wierzyć przesłodzonym recenzjom, jakie wydawnictwa drukują na wydawanych przez siebie książkach.

Surfowałam po tej powieści jak jej młodzi bohaterowie po niespokojnych wodach Atlantyku: raz byłam na fali, innym razem musiałam przedzierać się przez nią, starając się, by mnie za bardzo nie podtopiła monotonia kolejnych stron. Nic nie poradzę jednak na to, że wodne tło mnie nudzi. Pewnie dlatego nigdy nie przebrnęłam przez "Moby'ego Dicka"...

Książka zaskakiwała mnie w zasadzie na każdym kroku. Każda podróż w przeszłość otwierała nowe okno na teraźniejszość, oświetlała jaśniej bohaterów i pozwalała zajrzeć w głąb tego, czego doświadczali, najczęściej w samotności łykając ból wspomnień, których strzegli niczym największego tabu, a które niszczyły ich i ich bliskich.

Pokochałam głównego bohatera i narratora, Jacka, a raczej jego cięty i trafny dowcip w każdych warunkach. Polubiłam jego pogmatwane życie, w jego przemyśleniach odnajdując siebie i swoje własne myśli. Polubiłam jego filozofię życia, chociaż wiem, że nie była ani prosta, ani idealna.

Co w tej książce zachwyca, to nieustanne przeplatanie się łez z niemal histerycznym śmiechem. Chociaż ostatnie 30 stron czytałam wyłącznie przez łzy, bynajmniej nie ze śmiechu, i nie pamiętam książki, która na tak niewielkiej ilości stron, tyle razy napełniła wilgocią moje oczy.

"Muzykę plaży" czyta się lekko, a jej przeszło 700 stron pozwala zanurzyć się w jej historię na nieco dłużej niż jeden wieczór. Świetnie prowadzona narracja dotykająca na przemian teraźniejszości i przeszłości nieuchronnie wiedzie do jednego punktu, który jest jawnym wyznacznikiem końca od niemal samego początku.

I powiem tak: chociaż sięgnęłam po książkę nieznanego mi wcześniej autora, z ironicznym uśmiechem czytając na każdej jego pozycji, że jest tą jedyną i wspaniałą, wiem, że sięgnę po kolejne. Nawet jeśli w opisie nie znajdę żadnych słów-kluczy.

Wydanie: Albatros, 2010
Tłumaczenie: Andrzej Szulz
Tytuł oryginału: Beach Music